Możesz siedzieć w domu, ale wtedy nie narazisz się przygodzie. A ona czeka tuż za rogiem.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Podbój puszczy - La conquista de la selva

Tytuł postu nie pochodzi ode mnie, lecz od księdza Jose, który zabrał wolontariusza Jonatana i mnie na naszą wyprawę życia w głąb puszczy, gdzie pomiędzy splecionymi gałęziami, lianami i liśćmi czaiło się niebezpieczeństwo. Takie było moje wyobrażenie o puszczy. Szczerze się przyznam, że było ono tak silne, że nawet teraz, gdy już trzeba przyznać, że byłam w najprawdziwszej puszczy amazońskiej, nadal jeszcze w to nie wierzę. Może zabrakło rzucających się, by mnie pożreć, węży boa, tygrysów i krokodyli? Żaden bajecznie kolorowy rajski ptak nie przyleciał. Małp też nie widziałam. Może zabrakło przecierania szlaków z maczetą? Błoto natomiast wystarczyło w zupełności - więcej nie trzeba, ale o błocie za chwilę. Wyruszyliśmy z Misji o 5.30. Ksiądz Segundo podrzucił nas samochodem do osady San Antonio. Poranek przybrany w czerwień wróżył dobrą pogodę. Gdyby padało, oprócz przemoknięcia, droga stałaby się jeszcze trudniejsza: większe błoto oraz głębsze i bardziej porywiste rzeki.
 Mostek, niby zwykły a jednak ewangeliczny. Oto konstrukcyjny dowód na to, że architekci powinni czytać Ewangelię. Każdy, kto mądry, buduje dom na skale, by gdy przyjdzie wiatr i woda, dom się ostał. Z tej strony mostu tego nie widać dobrze, ale z drugiej strony widać jak niedawno zbudowany most zaczyna się osuwać. Woda powoli wymywa ziemię i most opada.Oczywiście to wszystko opowiedział padre Jose :).
 Jak już gdzieś wspomniałam, padre Jose to dziarski 71 letni młodzieniec. Szedł pierwszy nie tylko dlatego, że znał drogę, ale też dlatego, że za nim nie nadążaliśmy. Na pocieszenie usłyszeliśmy od chłopaków z osady, że ich też wyprzedza. Droga do pierwszej osady zwykle zajmuje mu 2 godziny, z nami godzinę dłużej. Czasem zatrzymywaliśmy się też, by pobawić się w turystów i porobić zdjęcia, albo wydłubać kolce z dłoni, bo przypadkiem oparłam się o drzewo, które sobie tego nie życzyło.

Obrazek poglądowy przedstawiający prawie typową ścieżkę. Tylko, że w tym miejscu było dużo głębiej niż zazwyczaj (woda prawie sięgała krawędzi kalosza i naprawdę brakowało milimetra chyba, by się nie przelała - zauważyłam to z przerażeniem), głębsza i bardziej wodnista. Zazwyczaj błoto sięgało trochę ponad kostki. Zatrzymanie się na dłużej w jednej pozycji znacznie utrudniało wyciągnięcie buta. Szybkie kroki też nie były wskazane, bo rozpryskiwały błoto na różne strony. Padre Jose zapytał mnie, czy błoto w Polsce jest takie samo? Cóż, opinie pewnie mogą być podzielone :)
 Przepływające w poprzek drogi rzeki wbrew pozorom nie były żadnym utrudnieniem. Wręcz przeciwnie. Stanowiły doskonały odpoczynek od brudu. Można było także zaczerpnąć wodę do picia. Kwestia z wodą jest bardzo interesująca. Na samą myśl, że mam pić wodę z rzeki, brało mnie przerażenie. Spokojnie natomiast mogłam pić wodę, którą mieli w domkach gościnni Shuar. W tym przypadku udawało mi się oszukać samą siebie, że na pewno jest ona lepsza, niż ta, zaczerpnięta z rzeki... przeze mnie samą...

Kolejną kwestią, na którą warto zwrócić uwagę, jest wyposażenie eksploratorów puszczy. W przypadku kobiety niezbędną okazuje się parasolka, która służyć może jako: kij podróżny, ochrona przed słońcem czy pomoc do zabijania karaluchów zanim zaczną uciekać - wtedy trzeba już ganiać za nimi z miotłą. A trudno jest zasnąć na ziemi, wiedząc, że w pobliżu nocne życie prowadzą 3 centymetrowe ... ... ... - tu można wstawić inne synonimy rzeczownika "karaluch" wyrażające całą niechęć człowieka do nich.

Dzisiaj dowiedziałam się ciekawej rzeczy odnośnie kaloszy. Otóż mają one niezwykłą moc do przemieniania człowieka. Mężczyzna, który mi to opowiedział pracuje dla ONZ, zarządza projektem aktywującym autochtoniczną ludność. Ludzie, z którymi pracuje, nazywają go patronem, czyli osobą, która stoi nad nimi, rządzi i opiekuje się nimi. Ale gdy tylko założy kalosze i przejdzie się w nich po miasteczku, nikt go nie pozdrowi. W kaloszach przecież chodzą ludzie, którzy idą ciężko pracować na swoje pola. Więc jeśli zakłada kalosze, to na pewno nie może być nikt godny szacunku.

Jeśli chodzi zaś o wyposażenie plecaka padre Jose, to już na pewno żadna szkoła przetrwania, by tego nie zalecała: sutanna, zestaw małego księdza, kserówki z piosenkami i niewiele więcej.
 Cejrowski wspomniał kiedyś, że żeby przeżyć, trzeba mieć tupet jak taran. Mark Twain zaś powiedział, że "Wszystkiego, czego potrzebujesz w życiu, to ignorancja i pewność siebie - wtedy masz zapewniony sukces". Oto widzimy na zdjęciu, jak Jonatan idzie do kuchni, w której kobiety przygotowywały jedzenie na uroczystość osady, i tuż po przywitaniu pyta się, czy może dostać coś do zjedzenia i do picia. Oto bezpośredniość. A co, głodny miał chodzić?! Takim to sposobem i ja załapałam się na pyszne, już drugie śniadanie tego dnia (będzie jeszcze trzecie) przepyszny bulion wołowy, przepyszny!!!!
Dzieci są mniejsze niż w Polsce, więc trudno poznać ile mają lat. Przypuśćmy, że dziewczynka na zdjęciu ma 8 lat. Idzie do domu zanieść swoją siostrzyczkę. Kiedyś w kaplicy widziałam jak ok. 6 letnia dziewczynka, powiedziała do swojego 3 letniego brata, by ten zaniósł może z 1,5 rocznego bobasa do domu, bo płakał. Jak Dzieci z Bulerbyn - dzieciństwo pełne rówieśników. Dzieciaki są niezależne, na pewno w takich warunkach kształtuje się inny charakter.
Na zdjęciu widzimy dwie dziewczynki, które zostały ochrzczone tego dnia. Na policzkach mają namalowany znak krzyża. Dawniej malowano twarz, by pokazać, że jest święto i że chce się posiadać siłę węża lub tygrysa. Ten zwyczaj został włączony do rytu sprawowania sakramentów. Inkulturacja sakramentów dla Indian Shuar była moim powodem przyjazdu do Ekwadoru. Dużo się dowiedziałam, trochę zrozumiałam, trochę zmieniła mi się perspektywa patrzenia. Tradycyjna religia Shuar jest bardzo kompletna. Mity opowiadane kiedyś rano przez ojca rodziny wyjaśniają i uczą postępowania w życiu codziennym. Im więcej dowiaduję się o Bogu Arutam, tym bardziej mnie to fascynuje.
Śniadanie po raz trzeci. Każdego dnia w puszczy je się yucę i zielone banany gotowane. Mi przytrafiło się przez dwa dni na każdy posiłek jeść mięso krowy, ale był to wyjątek. Mięso nie jada się tam często. Chyba, że ryby z rzeki, które są przepyszne. Zielone liście palmowca na stole oznaczają, że jest święto i że będzie jedzenie. Misjonarze wykorzystują ten kod kulturowy i gdy sprawują uroczystą mszę, też przyozdabiają ołtarz liśćmi.
Pierwszy łyk chichi musiał być uwieczniony na zdjęciu. Przypominam, że chicha to naturalny napój bez konserwantów :). Robią go młode i piękne Indianki oraz te wiekowe, które mają wystarczającą ilość zębów, by pogryźć yucę, czyli maniok. Następnie wypluwają wszystko do np. plastikowego wiadra i czekają aż zacznie fermentować. Naczynie, w którym podawana jest chicha jest wysuszoną skorupką owocu, który rośnie na pewnym drzewie - mam go na innym zdjęciu :)
Smak chichi zależy od kobiety, która go robiła.
Chichę piją od maleńkiego. Widziałam, jak bobasowi, co dopiero nauczył się chodzić, tata dał się napić ze swojej czaszy.
Osobiście na początku nie mogłam się przemóc, odmówić było by niegrzecznie, więc tylko brałam łyka. W pewnym momencie stwierdziłam, że trudno, trzeba brać życie w dżungli z całym dobrem inwentarza - w chichi mogą też znajdować się różne bakterie i parasitos. Tabletka na odrobaczanie kosztuje w aptece około 10zł.
Każda osada ma wielki plac. Nie trzeba go wyrównywać, bo ziemia jest płaska jak z stąd do Brazylii. Teren ten systematycznie oczyszczany służy za lądowisko dla awionetek oraz za boisko do piłki nożnej. A przy okazji ładne chmury.
Dzieciaki na początku trochę się mnie bały, trochę wstydziły. W końcu jednak urok osobisty i uśmiech robią swoje - lody przełamane.
Ogólnie osady Indian zaskoczyły mnie swoją czystością i dbałością urządzenia obejścia. Bardzo ładne płotki utworzone z kolorowych roślin. Palmy posadzone tak, by odgrodzić jedną rodzinę od drugiej dając trochę intymności.Wszystko to po prostu było bardzo ładne.
Przed wyjściem dzieciaki zawołały: "winitya", co znaczy "przyjdź tutaj". Przyszły pochwalić się swoimi zwierzakami domowymi.
 Jonatan upada po raz trzeci i przedostatni. Jest to najbardziej zabrudzający go upadek. Ma też swoje dobre strony - bariera psychologiczna zostaje pokonana, teraz choćby cokolwiek się zdarzyło, już go nie przestraszy.
Proszę zwrócić uwagę na roślinność otaczającą. Tak wygląda dżungla i już.
Rzeki przekracza się w koszach zawieszonych na stalowej linie. Porusza się w nich albo korzystając z siły grawitacji, albo podciągając się na linie przechodzącej przez środek kosza.
Wracaliśmy inną drogą, niż przyszliśmy. Zamieniliśmy pół drogi z błotem, na pół drogi w pełnym słońcu. I tak źle i tak niedobrze :) Te wielkie tuby, które widać po prawej stronie posłużą do budowy przeprawy przez rzekę Panki. Padre Jose uważa, że nie wystarczą, że rzeka jest zbyt silna i że powinni wybudować most. Zobaczymy, kto ma rację :)
Kto dotrwał do końca? (na specjalną prośbę Ewy D-K post tym razem obszerniejszy w słowa)
... na szczęście my też. Na końcu tej drogi czekała nas góra, na którą ostatkami sił w prażącym słońcu udało nam się wdrapać. Oczywiście opisuję stan fizyczny młodszych członków wyprawy. Najmłodszy z nas jeszcze tego samego dnia poszedł do szpitala. Dnia następnego gringa poleciała do cywilizowanego Macas, by kupić sobie żelki, a Padresito odprowadziwszy ją na samolot, wsiadł na swój motor, by odwiedzić kolejne osady. Dużo nie musiał chodzić, tylko dwie godziny w jedną i kolejne dwie z powrotem.

piątek, 9 sierpnia 2013

Taisha i osady pobliskie

Do wielu miejscowości w środku puszczy nie można dostać się samochodem. Najszybszy sposób podróżowania to małe samolociki, które zazwyczaj lądują z pasażerami żywymi. Miesiąc przed moim przyjazdem do Misji salezjanów w Taisha (wym. Teisza) zdarzył się wypadek. Awionetka, w której podróżowały dwie wolontariuszki ze szpitala, spadła tuż po starcie. Wydarzenie to było wielkim szokiem dla ludzi z misji. Do dziś wspominali ostatnie spotkanie z dziewczynami, ostatnie słowa. Gdy w Macas spotkałam się z p. Segundo, dyrektorem w Taisha, spytał się mnie, czy nie boję się lecieć. Ale co innego mogłam zrobić?! Podróż samochodem, rzeką i znowu samolotem trwałaby cały dzień - i wtenczas nie wiedziałam o niej. Pełna spokoju i nadziei wsiadłam do samolotu.
 I wylądowałam w Taisha. Większej miejscowości, która znajduje się już na samym końcu gór. Ostatnia górka i zaczyna się teren płaski aż po horyzont, aż po Atlantyk.
 Na zdjęciu poniżej widać misję salezjanów. Mieszka w niej mniej więcej 3 księży. Dyrektor - p. Segundo Cabrera. P. Jose Delporte, Belg, od 40 lat w Ameryce Południowej i od 13 lat w Ekwadorze. Obecnie pracuje pośród Shurar - grupy Indian znanych z niezależności i waleczności. P. Anton pochodzi ze Słowacji. Dwóch Słowian (licząc ze mną) przy jednym stole oznacza śpiew i radość :). P. Anton większość czasu spędza w placówce oddalonej 30 km od Taisha. Pod jego opieką znajduje się około 30 osad Shuar, do których dociera rzeką. Od pięciu miesięcy placówka cieszy się obecnością wolontariusza z Guayaquil, Jonatana. O dobrostan żołądków dba Clemencia. Nie licząc ropuch, nietoperzy i innych stworzeń, na tydzień zamieszkałam także ja z nimi.
 Następnego dnia po przyjeździe padre Jose świętował urodziny. O tym człowieku można by było powiedzieć wiele. Jak widać na zdjęciu, jest pogodnym człowiekiem i tak dobrym, że aż zadziwia!!! Może kiedyś opowiem o nim więcej :)
 Poniżej obrazek poglądowy - tak wygląda wioska. Domy, drzewa, czerwona ziemia i ludzie, gdzieś pomiędzy tym wszystkim.
 Dawniej i obecnie także Shuar budowali swoje domki w kształcie elipsy. Za podłogę służyło klepisko. Dach pleciony był z liści palmy. W środku domu znajdowało się palenisko. Nie tylko służyło za kuchnie, ale także dym pomagał dbać o dach. Dym z ogniska zabija wszelkiego rodzaju robaki, które chciałyby zniszczyć liściaste dachówki. Jeśli dach był dobrze zbudowany, może przetrwać nawet 15 lat. Tradycyjna konstrukcja domu zapewnia dobre zabezpieczenie przed upałami i chroni także przed zimnem.

 Oto Shuar. Parę buziek. Rzadko pozując do zdjęcia przyklejają uśmiech do buzi. Nadal można spotkać rodziny, które mają 7, 9 lub 14 dzieci. Jednego na pewno nie brakowało: dzieci małych, mniejszych i troszkę większych.
 Jak zrobić ogrodzenie domu? Ścinasz wielkie drzewo lub ono samo się przewraca. Wycinasz miejsce na drzwi i gotowe.


poniedziałek, 29 lipca 2013

Baños

Pomiędzy Quito a Macas, czyli pomiędzy jednym miejscem pracy a drugim wybrałam się w dobrym towarzystwie na weekend do Bańos. Mała miejscowość zatopiona w małej dolince pośrodku wielkich gór. Nad głowami króluje wulkan Tungurahua 5029 mnpm oraz inne góry, co nazw ich nie pomnę.
Zatrzymaliśmy się w hostelu Transylvania. Koszt 8 $ za noc ze śniadaniem. Miejsce przyjemne. Językiem obowiązującym w napisach jest hebrajski, potem hiszpański i angielski. Można pograć w bilard, pooglądać filmy i wymienić książkę za książkę. Polskich książek do wyboru były trzy, w tym Kapuściński.
Banos, jak każda mieścina ma swoją świętą opiekunkę, jest nią Maryja od świętej wody:
 Kościół jest duży i ładny. Powierzony opiece dominikanom. Na ambonie do dziś stoi św. Dominik z miną pouczającą.
 Park jest zadbany. Na każdym drzewie jest tabliczka z wyrytą nazwą drzewa. To, co widzimy na zdjęciu, to mostek miłości. Bardzo romantyczne miejsce :)
Bańos to typowe turystyczne miasteczko. Przyjeżdżają tutaj nie tylko turyści zagraniczni, ale również sami Ekwadorczycy. Znane jest ze swoich gorących źródeł. Poniżej jeden z basenów z bardzo gorącą wodą, trudno było w nim wytrzymać. Idąc po schodkach na górę znajduje się drugi basen z wodą nie aż tak gorącą. A obok basen z wodą zimną. Z basenu do basenu! Przypomniało mi to bajkę o Koniku Garbusku, który musiał zanurzyć się na przemian w kotłach z zimną i gorącą wodą. Za swoją odwagę został przemieniony w nie-pamiętam-co. 
Małe agencje turystyczne przygotowały szereg aktywności sportowo-turystycznych. Większość z nich kończy się na -ing. Jedną z propozycji, z której nie skorzystaliśmy była wieczorna wycieczka na punkt widokowy, z którego można ponoć oglądać wydobywającą się lawę z wulkanu. W cenę wliczony jest napój Canelazo - podgrzewany napój alkoholowy z przyprawami - chluba wielu regionów. Znajomi wybrali się na tą pasjonującą wycieczkę i niestety, wrócili rozczarowani. Nic nie widzieli, z obiecywanych wielu szklanek napoju otrzymali tylko jedną i to bez alkoholu, jak zaświadczają. I mi, kiedy przyszła ochota na alkohol, okazało się, że jest niedziela i w ten dzień nie sprzedają.

Kolejną atrakcją regionu są wodospady. Można dojechać do nich zjeżdżając na rowerach (wypożyczenie kosztuje 8$). Można także dojechać w ciężarówkach przerobionych na centrum rozrywki - siedzenia prawie wygodne, głośnik z muzyką. Z tyłu siedzenia ustawione są po kwadracie, a na środku znajduje się rura. Moi ekwadorscy towarzysze podróży nie do końca ładni i gładcy przez całą podróż uskuteczniali ruroshow! Zabawa przednia.
Minęliśmy dwa wodospady - węża i nadziei, który spadał na dach samochodu i dojechaliśmy do miejsca, gdzie w sposób naturalny forma skały przypominała twarz Jezusa.
Przewodnik mówił, że skała poniżej twarzy Jezusa jest cudowna i jeśli się ją dotknie, spełnia życzenia. Organoleptycznie i historycznie nie będę mogła tego sprawdzić, ponieważ nie zażyczyłam sobie niczego, ani nie dotknęłam skały. Może trzeba było :)

 Ładne tereny i żeby nie było, że zdjęcia ściągnęłam z internetu, to oto ja i wiatr.
 Przyroda jest piękna.
 Ostatni punkt w naszej wycieczce: Cascada Polion de Diablo - Diabelski Kocioł. Wielki wodospad, siła potężna. Coraz lepsza infrastruktura, by do niego dotrzeć - idzie się po dwóch mostach linowych z jednej strony. Z drugiej strony też można dojść do wodospadu i nawet przejść za jego tył. Nasza droga była zamurowana.
 Hiszpania, Ekwador i Niemcy. Brakuje Meksyku a Polska robi zdjęcie. Bo najważniejsze to dobre towarzystwo. Ekwador poznałam jeszcze w Quito w dzień moich urodzin. Niemcy zaczepiłam w miejscu, gdzie jedliśmy obiad. Hiszpanię i Meksyk poznałam z Niemcami w basenie z gorącą wodą - wiedzieliśmy, jak jest po hiszpańsku być pijanym, ale nie mogliśmy sobie przypomnieć, jak się mówi: być trzeźwym :) Bardzo pozytywni ludzie!!!
Od wczoraj nieustannie pada... nic więcej nie dało się zrobić, nie wliczając wypadu do cukierni na naleśniki z czekoladą i shake z dwóch kulek loda. Dziś zbieramy manatki, kończą się nasze wakacje, ruszamy do Macas. A co w Macas się zdarzy... nie mam pojęcia :)

wtorek, 23 lipca 2013

Owoce Ekwadoru

Na początek mała zagadka nie tylko dla czytelników, ale i dla mnie samej. Idąc za radą w przewodniku kupiłam po jednym owocu z każdego rodzaju (z tych bardziej nietypowych), by poznać smak każdego z nich.
Na zdjęciu każdy owoc ma przypisany numerek, pod nim umieszczam nazwy. Zachęcam do zabawy w stylu - dopasuj numerek do literki :)

a) melon canario                g) maracuya 
b) granadilla                       h) naranjilla  
c) tomate dulce                  i) tuna
d) pitahaya                        j) aguacate
e) pepino dulce                  k) taxo
f) toronja                           l) banano

niedziela, 14 lipca 2013

O szoku kulturowym raz jeszcze

Wczoraj znowu nie potrafiłam wytłumaczyć znajomej dlaczego nie chcę podróżować, a jednak wyjeżdżam. Dlaczego się boję a jednak robię wszystko, co zakłada podróżowanie (taki a nie inny wybór tematu doktoratu). Dlaczego tak, a nie inaczej, odbieram zachowania ludzi wobec mnie. Zostałam posądzona o nadwrażliwość i coś tam jeszcze nie do końca przychylnego. Ale jak mam tłumaczyć jeśli sama tego nie rozumiem, czuję tylko to, co czuję.

W każdym razie jest nadzieja. Przemówiły do mnie z różnym natężeniem trzy wydarzenia z zeszłego tygodnia:
1. Stan sprzed zmiany: nie chciałam zajmować się sprawą wyjazdu. Gdyby nie znajomi, którzy mnie pytali, kiedy wyjeżdżam, to pewnie jeszcze do dziś nie sfinalizowałabym kupna biletu. Nie chciałam nawet myśleć o czekającym mnie wyjeździe.
Zmiana: uświadomiłam sobie, że spychanie spraw organizacyjnych gdzieś w niebyt powiększa tylko mój lęk i niechęć do wyjazdy. Czyli jednak trzeba być świadomym i zwiększać poczucie sprawczości.

2. Na szybkiego przeczytałam artykuł mówiący o wpływie naszego myślenia o rzeczywistości na nasze geny:
http://kefir2010.wordpress.com/2013/07/12/zyjemy-w-przelomowych-czasach-nauke-trzeba-napisac-od-nowa-rewolucyjne-odkrycie-naukowcow-myslenie-ma-wplyw-na-komorki-i-geny/
Efekt: wzrost pozytywnego myślenia. Powrót do zasady: zmień myślenie a zmieni ci się rzeczywistość.

3. Dziś rano ponownie obejrzałam filmik Maliny:
https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=D9-vAfH3FSM
Filmik o tym, byśmy nie bali się być szczęśliwi. Malina powiedział, że każdy dzień możemy rozpakowywać jako prezent. Było by super, gdybym każdy dzień w Ekwadorze mogła witać z radosnym nastawieniem: "Ale super, że mogę tu być! Ciekawe, co nowego mnie dziś spotka?!" Życzę sobie tego bardzo!!!

wtorek, 9 lipca 2013

Dokąd znowu spakuję plecak?

Nikt mi nie chce wierzyć i nikt mnie nie rozumie, gdy opowiadam, że nie lubię podróżować, że nie chcę już nigdzie więcej wyjeżdżać.
Czemu? Bo do czasu wyjazdu do Indonezji (2010) robiłam wszystko, by włóczyć się po świecie.
Co się więc zmieniło? Zapadłam na chorobę zwaną szokiem kulturowym. Przebywanie w obcej kulturze jest dla mnie źródłem stresu i dyskomfortu. Męczy mnie bycie białą wśród nie-białych. Bycie postrzeganą, jako potentat finansowy, na którym trzeba zarobić jak najwięcej.
Czemu jadę do Ekwadoru? Trochę nie mam wyjścia :) Jadę zbierać materiały do pracy doktorskiej o adaptacji inicjacyjnych obrzędów przejścia Indian Shuar.

Gdzieś głęboko w sercu mam nadzieję, że podróżowanie znowu zacznie sprawiać mi przyjemność.